czwartek, 10 maja 2012

Apostołowie Hendrixa


Jezus miał 12 apostołów. Hendrix ma ich już 7273.


PONIEDZIAŁEK

Pociąg z Kielc do Wrocławia ruszył w samo południe i dojechał na miejsce punktualnie z pięciominutowym opóźnieniem. Bartek, u którego miałem zatrzymać się na następne parę dni, mieszka całkiem wygodnie w najlepszej możliwej lokalizacji, najwyżej sto metrów od rynku (polecam!). Zostawiłem rzeczy, poszliśmy do Biedronki, a później graliśmy, aż do wieczora.

Wieczorem w Łykendzie był „Tribute to Nalepa”, koncert, który oficjalnie rozpoczynał Thanks Jimi Festival. Weszliśmy za darmo, jak prawdziwi burżuje. Grał dobry bluesowy zespół o najśmieszniejszej nazwie na świecie - Mizia & Mizia Blues Band, a kiedy po koncercie rozpoczęło się jam session, na pierwszy ogień poszedł bardzo zagadkowy skład - The Riddle. Jego frontman miał świetny, bardzo mocny głos, ale kiedy zeszli ze sceny, nagle zachciało nam się spać. Nie chciało nam się zwlekać z krzeseł, a i w klubie nie dane było nam zaznać spokoju – nagle ktoś zapowiedział utwór „Highway to Hell”. Rozbudziliśmy się momentalnie.

- Tego nie można przegapić. Zostajemy!

Taka sytuacja powtarzała się wcześniej i później kilka(naście) razy. Gitary grzały coraz mocniej, temperatura rosła w postępie geometrycznym. Muzycy okazali się prawdziwymi lekkoatletami, przeskoczenie od Nalepy do AC/DC zajęło im tylko kilkanaście minut. Nie doceniłem wcześniej frontmana blues bandu „Mizia & Mizia” - jego możliwości wokalne pozwoliły mu wygrać starcie z „Highway to hell” –może nikogo przy okazji nie znokautował, ale zaśpiewał naprawdę klasowo.

Położyliśmy się z silnym postanowieniem, że jutro wstajemy wcześnie rano, żeby pograć na Wyspie Słodowej przed rekordem i koncertami.


WTOREK

Nie wstaliśmy wcześnie rano. Dźwięk przychodzącego SMSa obudził nas po 12. Kilka kanapek z miodem, w głośnikach Hendrix. Pamiętałem, jak niesamowicie było dwa lata temu, a byłem pewien, że dzisiaj będzie jeszcze lepiej, Thanks Jimi Festival do impreza, która rozwija się z roku na rok. Od razu wiedziałem, że to będzie dobry dzień, zwłaszcza że od zawsze uwielbiałem Jimiego. Gdybym mógł ożenić się z muzyką, moją wybranką zostałby ten utwór, a muzyka Hendrixa stałaby się wtedy moją niesforną i całkowicie pokręconą kochanką.




Wyszliśmy. Dla takich sprytnych chłopaków jak my rejestracja okazała się drobnostką, załatwiliśmy to w pięć minut i poszliśmy do miasta szpanować swoimi gitarami.

Nie pograliśmy na Wyspie Słodowej przed rekordem i koncertami. Wyspa była zamknięta, zagęszczenie gitarzystów na metr kwadratowy wokół niej było zdecydowanie zbyt wysokie, a znalezienie jakiegokolwiek wolnego miejsca wydawało się wręcz niemożliwe, i to nawet dla takich sprytnych chłopaków jak my. Na Rynek przyszliśmy za późno, żeby mieć angaż na modeli do masowych sesji z rekordu, ale wystarczająco wcześnie, żeby załapać się na pokazówki Marcusa i Pilichowskiego.

Granie "Hey Joe" w największej gitarowej orkiestrze świata to jedna z najwspanialszych rzeczy jakie istnieją, lepsza niż windsurfing i skoki na bungee (chociaż tego ostatniego nie mogę być pewien, nigdy nie skakałem na bungee :(). Na Gitarowym Rekordzie Guinessa panuje legendarna już atmosfera, która rośnie odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu odległości od wrocławskiego rynku i wprost proporcjonalnie do ilości gitarzystów, a my znaleźliśmy się w samym środku tego gitarowego szaleństwa.

Jest coś niesamowitego w graniu z tak ogromną liczbą ludzi. To uczucie podobne do tego, które  towarzyszy grze w zespole, ale takie na znacznie, znacznie większą skalę. Z tymi wszystkimi ludźmi czuje się połączenie, kiedy wszyscy stają się częścią tego wielkiego wspólnie tworzonego huku.

Rekord został pobity i siedem tysięcy ludzi wpadło w euforię. Zaczęliśmy uderzać w pudła gitar, a kiedy po nas zaczęli to robić wszyscy, wszystkie dźwięki zaginęły w jednym wielkim dudniącym niesamowitym hałasie.

Ksiądz Twardowski pisał, że ludzie mają to do siebie, że szybko odchodzą. Miał całkowitą rację, ludzie znikają szybko, zwłaszcza wtedy, gdy trzeba posprzątać. Wszyscy zmyli się, kiedy my jeszcze graliśmy „Like a Rolling Stone” Dylana. Razem z nami grała jakaś dziewczyna, która ciągle patrzyła w moją stronę, chyba nie znała akordów. Ja też ich nie znałem, ale nie mogłem się zdecydować, czy patrzeć na nią, czy na kartkę z rozpisanymi akordami, a kiedy już podjąłem jedyną słuszną decyzję, pogubiłem się w piosence. Czasami żałuję, że nie mam zeza.

Dwa lata temu przyjechałem na Gitarowy Rekord Guinessa z porządną ekipą z Kielc. Bardzo chcieliśmy zobaczyć Grega Kocha. Uznaliśmy, że skoro prawdopodobnie jest on największą gwiazdą imprezy, to będzie grał na końcu, więc zaraz po biciu rekordu poszliśmy na kebaba. Zanim dowlekliśmy się na Wyspę Słodową, chyba-jednak-nie-największa-gwiazda-imprezy-Greg już dawno przestał grać. Spisek wywęszyliśmy dopiero po pięciu godzinach.

Tym razem się pospieszyliśmy. To nie mogło powtórzyć się w tym roku!

To nie powtórzyło się w tym roku. Po drodze zdążyliśmy jeszcze zjeść tortillę.


Leszek Cichoński to pozytywnie zakręcony facet. Tylko ktoś taki jak on mógł wpaść na absolutnie szalony pomysł stworzenia największej gitarowej orkiestry świata i tylko jemu mogło się to udać.
W tym roku jak zwykle zaprosił do wspólnej gry wielu przyjaciół. Leszek zna świetnych ludzi, sam chciałbym mieć znajomych, którzy wymiatają tak jak Stan Skibby czy Bernie Marsden z Whitesnake.



Podczas swojego genialnego występu Stan Skibby powiedział: „Ludzie często nazywają mnie sobowtórem, ale ja nie jestem klonem Hendrixa. Jestem jego apostołem. Jezus miał swoich apostołów i Jimi też ma swoich apostołów.”

Przed Europe zagrało jeszcze T.Love. Dobrze było usłyszeć znane piosenki na żywo, niefajnie było usłyszeć Muńka nie w formie. „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. Zaraz może być na to za późno.

Przerwa. Przyszło zaskakująco wielu fanów Europe. Przed koncertem jeden z nich oburzał się: „Chodzę po Wrocławiu i słyszę, jak ludzie mówią „A, Europe, kojarzę, to ci od „Final Countdown”. Europe to nie tylko jedna dobra piosenka, mają ich znacznie więcej!”

Szybko miałem przekonać się o prawdziwości tego stwierdzenia, chociaż tak naprawdę kompletnie nie wiedziałem, czego spodziewać się po tym zespole. Byłem niemal pewien, że ich występ będzie nieco tandetny, ale chyba nie można mi ufać w takich kwestiach – Europe zagrało mocno, potężnie i z wielką klasą, wbijając w szczątki mojej rozerwanej na drobne kawałeczki przez psychodeliczne wrzaski gitary Stana Skibbiego duszy pęk solidnych piętnastocentymetrowych gwoździ. To było dla mnie niesamowite przeżycie, a przecież nawet nie jestem masochistą.



Po koncertach na Wyspie Słodowej poszliśmy do Łykendu. Dzisiaj mieli grać Stan Skibby, którego uwielbiam i Wojtek Pilichowski, którego ubóstwiam.

Rozejrzeliśmy się po klubie. Siedzący wokół ludzie patrzyli na pustą jeszcze scenę, rozmawiali, albo po prostu popijali piwo, stopniowo zmniejszając ilość krwi w alkoholu.

Dosiedliśmy się do chłopaka, który grał dzień wcześniej na jam session. Skurczybyk był ambitny, najwyraźniej zamierzał zagrać też dzisiaj. Kiedy przyszliśmy, właśnie stroił gitarę, jednak po tym, jak Stan wyszedł na scenę i zagrał kilka pierwszych dźwięków, mina mu zrzedła, a chwilę później zrezygnowany i nagle smutny schował instrument do futerału.

Stan Skibby zrobił niesamowity show, ale jeszcze lepiej wypadł zespół Pilichowskiego.  Kiedy zaczęli grać "Kac Vegas",  mocny utwór ze świetną solówką na gitarze, wiedziałem już, że będzie dobrze. Było jeszcze lepiej, na kameralnych koncertach zawsze panuje niepowtarzalny klimat. Chyba nigdy nie zapomnę tego krótkiego koncertu i Patrycji Zarychty śpiewającej „Only girl” Rihanny do mocnego rockowego akompaniamentu zespołu Pilichowskiego

To był dobry dzień. 

Karnet na dwa „rekordowe” dni kosztuje 40 zł. Tortilla – 10 zł. Skakanie w pogo przy „The Final Countdown” jest bezcenne.

Położyłem się po czwartej.



ŚRODA

Znów wstaliśmy późno, zwlekliśmy swoje zmęczone dupska z łóżka i kolejny raz poszliśmy grać do parku. Dzisiejsza pogoda wydawała się świetna na dorobienie się na swoim gitarowym talencie, w tym celu rozłożyliśmy mój pokrowiec przed ławką, na której graliśmy. Okazuje się jednak, że to niezbyt dochodowy biznes. Zwłaszcza, jeśli gra się przy drodze, którą nikt nie chodzi.

Kiedy trafiliśmy na Wyspę Słodową, nikt jeszcze nie grał, a gdy po chwili na scenę wyszedł Zdenek Bina Acoustic Project – dwóch niepozornych, spokojnych facetów, którzy robią większy show i hałas niż Lady Gaga. - pod sceną stało maksymalnie sto osób. Zdenek to człowiek, który poświęca graniu całą duszę. Chyba żaden innych artysta grający na tej scenie nie dostawał równie gromkich oklasków. Muzyka potrafi trafiać prosto w serce, a Zdenek okazał się profesjonalnym snajperem.

Następny w kolejce stał Marek Napiórkowski. Słyszałem dużo dobrego o jego nowej płycie „KonKubiNap”, ale nie dane mi było usłyszeć go na żywo. Po koncercie Zdenka poszliśmy do baru. Nie pamiętam jego nazwy, pamiętam za to, że posiadał toaletę, do której szło się korytarzem, a później po schodach przez dobre kilka minut i która miała wystrój o niebo lepszy od reszty lokalu.

Wróciliśmy na Wyspę. Zostały dwa ostatnie, najbardziej przeze mnie wyczekiwane wydarzenia - koncerty Wojtka Pilichowskiego i Marcusa Millera. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że gościem specjalnym obydwu zespołów miał być Leszek Możdżer, jeden z najbardziej cenionych przeze mnie polskich artystów.

Do tego momentu byłem na dwóch koncertach Wojtka Pilichowskiego, stąd bardzo dobrze znałem możliwości jego i reszty muzyków. Oni wszyscy to ludzie, którzy znaleźli się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, a teraz mają zapewnioną pracę do końca życia. To muzycy, którzy przez następne kilkadziesiąt lat nagrają setki, fenomenalnych lub mniej, płyt, mogę stwierdzić to z całą pewnością i jestem przy tym poważny jak atak serca. Boo-Boo to prawdziwy sceniczny demon, Tomek Świerk jest świetnym klawiszowcem, a Tomek Mądzielewski to jeden z najlepszych perkusistów młodego pokolenia, moim zdecydowanie nieskromnym zdaniem ustępuje tylko Wojtkowi Fedkowiczowi. Ich koncerty to zawsze ostra jazda bez trzymanki, a ten występ nie był wyjątkiem od reguły. Światowy poziom, genialni instrumentaliści, umiejętne mieszanie stylów, zaraźliwy groove… czego chcieć więcej?


Zespół Marcusa Millera może nie pokazał, że można więcej, udowodnił za to, że można zupełnie inaczej. Było bardzo jazzowo i klimatycznie. Widziałem w akcji jednego z najlepszych perkusistów, jakich dane było mi oglądać na żywo. Tak naprawdę każdy ze stojących za Marcusem muzyków mógłby z powodzeniem robić wielką solową karierę.





Po koncercie zebraliśmy się w około 10 osób na wrocławskim rynku i poszliśmy na domówkę. Jam session do piątej nad ranem to dobre afterparty.



Udostępnij

1 komentarz: